poniedziałek, 27 kwietnia 2015

Życie zaczyna się po sześćdziesiątce


(w tym miejscu włączcie sobie jakąś patogenną nutkę, moja osobista bang)


Jak powiada mój poczciwy i zaufany przyjaciel Apoloniusz Tajner, życie zaczyna się po sześćdziesiątce. Patrząc na to, jak jego życie zaczęło się diametralnie zmieniać - jak ze zwykłego, szarego Apoloniusza przemienił się w boskiego, otoczonego wianuszkiem dziewcząt Apolla - nie mogłem doczekać się dnia, aż sam osiągnę ten zacny wiek. I oto stało się. 25 luty 2015r. - dzień, który zmienił całe moje i tak wspaniałe życie.
Tego ranka obudziłem się skoro świt, rześki jakbym kończył osiemnastą wiosnę, a nie szóstą dekadę. Gdy spojrzałem w lustro aż oniemiałem z podziwu - moją królewską twarz nie szpeciła żadna zmarszczka, a cera była zdrowa i jędrna. Efekt jak po botoksie Krzysia Ibisza, o którym często wspominał Miram Tepes. Cóż, gdy wkroczy się w pewien wiek, nie potrzeba sztucznych upiękniaczy, albowiem dwucyfrowa liczba zaczynająca się na sześć sama uszlachetnia i wygładza lico.
Uszczęśliwiony ubrałem swoją odświętną opaskę, którą zakładam tylko w podniosłe chwile - ostatni raz miałem ją na sobie, gdy Schlierenzauer pobijał rekord zwycięstw Nykänena - a do kieszeni wsadziłem wypucowaną na błysk krótkofalówkę. Z podniesioną głową i zadziornym błyskiem w oku wyruszyłem, by po raz kolejny podbić świat. Co tam jakiś niedołęga, który jutro zostanie mistrzem świata, co tam lubieżnik, który wygra dzisiejsze kwalifikacje - najważniejszy byłem JA i to nie tylko w dniu moich okrągłych urodzin. W końcu każdy nikczemnik z tej skocznej bandy wie, że jam jest Wielkim Władcą i że tylko ja mam rację. A kto się mnie nie posłucha, ten zostanie stracony na szubienicy imieniem Sepp Gratzer. Zero litości dla pospólstwa niechwalącego mego nazwiska.
Jakże byłem rozczarowany, gdy nikt - ZUPEŁNIE NIKT - nie padł mi do stóp i nie życzył kolekcji krótkofalówek, tanga z belkami i konkursów dłuższych niż recytacja "Pana Tadeusza". Żadnego smsa od żony, sprośnego snapa od kochanki, zalotnego liściku od Mirana. Nawet Gregor nie wypisał na swoich nartach "Alles Gute, Walti". Co za zniewaga! Zapomnieli? Niemożliwe. Przecież fejsbuk o wszystkim im zawsze przypomina. Więc co? Że niby jestem nielubiany i nieszanowany? Że niby nie obchodzą ich urodziny króla? Łajdacy i zwyrodnialcy. Jeszcze im pokażę, co to znaczy nie bić pokłonów na moją cześć.
- Dyskwalifikuj, kogo tylko się da. Im większe plony, tym lepiej. - Poinstruowałem Seppę. - Nawet za żucie wkładek i wywalony jęzor.
Następnie udałem się do mhrocznej wieży Tepesa Seniora, gdzie Miran chichrotał się ze swoim psia-psi. Pff, przeniewierca i faryzeusz. Gdy trwoga, to do Waltera, a tak to hulaj duszo z małolatami, piekła nie ma. I pomyśleć, że powierzyłem mu tyle sekretów. O Walterze Nieomylny, czymże zgrzeszyłem, że spotyka mnie taki niegodny los? Gdzie ta kraina mlekiem i miodem płynąca, która miała mi się objawić po sześćdziesiątce? Gdzie kobiety gorętsze od krwi Hiszpana i poddani gotowi dla mnie przenieść Letalnicę do Ałmat?
- Miranie, wszystkim dzisiaj odejmuj punkty. Minimum dziesięć. Niech ci szyderczy nie mają łatwo. - Poleciłem i nie czekając na jakąkolwiek reakcję Tepesa opuściłem jego Komnatę Zła, Niesprawiedliwości i Szubrawstwa. Dalej znalazłem sędziów i rozkazałem być im surowym i dokładnym w swojej pracy. Potem tylko przechadzałem się przez wioskę skoczków, rozkoszując się zatrwożonymi spojrzeniami tych miernot i zdenerwowanymi skinieniami posłanymi w moją stronę. Oni jeszcze nie wiedzą, o nieświadomi. Te kwalifikacje nie będą dla nikogo łatwe, tak jak moje urodziny nie są łatwe dla mnie.
Ach, muszę koniecznie znaleźć Apoloniusza i porozmawiać z nim na temat tych herezji, które wygłaszał. Dlaczego Syndrom Sześćdziesięciolatka u niego działa, a u mnie - notabene lepszego materiału - nie? Jak to możliwe, że ludzie jeszcze bardziej ode mnie stronią? Och, was ist los?
Jednakże postanowiłem wziąć się w garść. Wszakże takiej osobowości jak ja, nie przystoi zachowywać się jak Andreas Wank po złym skoku czy Gregor Schlierenzauer w okresie buntu młodzieńczego. Jestem profesjonalistą i potrafię przełożyć zawodowe sprawy nad prywatnymi trzęsieniami ziemi.
Ale jak to możliwe, że nikt mnie nie lubi?
W końcu nadszedł czas kwalifikacji. Niezbyt porywających, swoją drogą. Co prawda, zgodnie z moimi poleceniami, Tepes odejmował średnio dwanaście punktów za wiatr, a Gratzer zdążył zdyskwalifikować pięciu zawodników za nieprzepisowy kombinezon, ale czegoś wciąż brakowało. Dlatego postanowiłem wkroczyć do akcji. Wyciągnąłem z kieszeni moją lśniącą niczym łysina Asikainena krótkofalówkę, która droższa jest mi niż własna córka, po czym skontaktowałem się z jakimiś fagasami, których nazwisk nawet nie starałem się zapamiętać. Ja nie muszę znać ludzi - ważne, by ludzie znali mnie.
- Belka w dół, natychmiast.
Więc belka poszła w dół, prędkości automatycznie spadły, a ci, pożal się Pointnerze, sportowcy zaczęli skakać kilka metrów bliżej niż ich poprzednicy. Po chwili, wciąż głodny atrakcji, skróciłem jeszcze raz najazd i rozkoszowałem się nieporadnymi wzruszeniami ramion skoczków i ich zirytowanymi minami. Zabawa klawa, mówię wam. W międzyczasie Seppa zdążył zdyskwalifikować Hayboecka za resztki makaronu w zębach i Freitaga za włosy o nieprzepisowej długości. Idealnie. Są dyskwalifikacje, jest impreza. A machanie belkami oraz szczodre tudzież niezbyt hojne punktowanie to najlepszy prezent urodzinowy, jaki tylko mogłem sobie sprawić.
Więc chociaż świat nie padł mi do stóp (czy mam ich wszystkich posłać słudze Grazterowi na stracenie?), urodzinowe kwalifikacje były całkiem godziwe. Aczkolwiek uczucia do całego dnia miałem mieszane, dlatego postanowiłem, że wieczorem zrelaksuję się w swoim pięciogwiazdkowym apartamencie, gdzie czeka na mnie wanna z hydromasażem i darmowy szampan wraz z truskawkami w czekoladzie. Do tego sącząca się w tle muzyka (Bach, Mozart, Doda etc.) i wszystkie zwycięstwa Schlierenzauera wyświetlone na 52-calowym telewizorze. Żyć, nie umierać. Może Apollo miał rację z tym całym "Królu, dopiero po sześćdziesiątce poczujesz się jak Pan i Władca Świata"? Zanim jednak porozkoszuję się tym odprężającym i królewskim wieczorem, muszę odbębnić, że tak powiem kolokwialnie, wspólną kolację z tymi niedołęgami. Prawie jak na szkolnej wigilii, kiedy zbiera się cała dzieciarnia, by złożyć sobie nawzajem życzenia. Jakby nie wiedzieli, że jutro wygram ja. Nawiasem mówiąc, muszę ukrócić o pewną część ciała tego, kto wymyślił to zamieszanie.
Wpadłem jeszcze do swojej komnaty zmyć z siebie zapach smaru do nart i zrzucić swój roboczy strój, na rzecz gronostajowego płaszcza, przy okazji odpisując Mutti na smsowe życzenia (jedna, która pamiętała, ale to mama, więc się nie liczy) i byłem - przynajmniej fizycznie - gotowy do spędzania kilkunastu minut z tym pospólstwem. Jakże wielkie było moje zdziwienie, kiedy wszedłem na tę zgrzybiałą stołówkę, a spod stołów wyskoczyli skoczkowie, trenerzy i inni niegodziwcy, krzycząc głośne "Überraschung", rzucając we mnie jednocentami i serpetynami oraz oblewając mnie drogim szampanem. A na koniec zaśpiewali głośne "Sto lat!" i zaczęli podrzucać mnie na rękach oraz wiwatować tak jak etyka nakazuje. Nie powiem, ale moje królewskie oko aż zwilgotniało i musiałem napić się dobrej, polskiej gorzały (którą w kilkunastu skrzynkach przytargali te dobre Polaczki - prezent lepszy niż dyrygowanie belką #potwierdzoneinfo), aby nie rozpłakać się jak kobieta, mająca PMS. Nie myślałem, że tę moją hołotę stać na taki gest! Jednak ich porządnie wychowałem i Walter Wszechwiedzący mi świadkiem, że mimo wszystko, ukochałem ich jak własne dzieci. Może jeszcze coś z nich wyrośnie, nawet z tych najbardziej nieogarniętych i nieokrzesanych. Wszakże każdy diament wymaga odpowiedniej obróbki.
- A nie mówiłem, że życie zaczyna się po sześćdziesiątce? - Apollo zaśmiał się rubasznie i puszczając mi oko, oddalił się w stronę swojej kochanicy. Impreza zaczęła się na dobre. Gwoździem programu był taneczny występ norweskim skoczków (w oryginalnym składzie! A więc nawet obrażony Hilde i jego emerytowani koledzy Evensen i Romoeren się tutaj przybłąkali - wzruszenie max!), którzy oczywiście zatańczyli do "Glow". To na pewno sprawka Mirana, albowiem tylko on wiedział, iż moim najskrytszym marzeniem jest zobaczenia na żywo popisowego tańca tych nieokrzesanych skoczków. Jakby tego było mało, z tortu wyskoczył Schlierenzauer, a Pointner (również obecny na pacie w Falun) pokazowo uderzył chorągiewką o podłogę.
- To nie koniec. - Obwiesił wesoło Tepes, główny wodzirej i spec od wnoszenia toastów na moją cześć ("Wypijmy za mądrość i miłosierdzie Waltera. Niech krótkofalówka usłużna mu będzie." - Przed państwem wystąpi... Alex Stoeckl!
I oto trener Norwegów wyszedł na scenę z gitarą, śpiewając jakieś austriackie, ludowe piosenki, w międzyczasie sprawdzając snapchata. Prawdziwy człowiek-orkiesta! Ja natomiast dałem porwać się jakimś uroczym białogłowym na parkiet i wywijałem piruety lepsze od niejednego młodzika. W tańcu nie ustępowałem nawet królowi danceflooru Velcie, czy ponętnie poruszającemu biodrami Jacobsenowi. Bajlando było równie cudowne, co skoki Małysza i zdecydowanie przewyższało wszystkie paty, na których kiedykolwiek byłem. Czułem się przemożnie szczęśliwy, mogąc dzielić ten wieczór z tymi ludźmi, słuchać pijackiego wycia Tepesa Juniora i patrzeć na prawdopodobnie po raz pierwszy zgonującego Wellingę (młody, jeszcze musi zaprawić wątrobą, bo wojaże z tą chuliganerią są tylko dla wytrwałych zawodników). I choć prowadzę ich twardą, nieznoszącą sprzeciwu ręką, są mi bliżsi niż moja szczęśliwa opaska.
Ale może nigdy im tego nie powiem.
- Moi czcigodni podwładni - uniosłem do góry kieliszek, błyszczącymi oczami lustrując ich pijackie mordki - jutro dla wszystkich dodatnie punkty!!!
Posypały się okrzyki na moją cześć, a ja przeżyłem najpiękniejszą imprezę mojego życia. W końcu sześćdziesiąt lat kończy się tylko raz!

********

Oto dzień z życia Waltera Hofera. Nie mam pytań, mój mózg i jego chore pomysły przestały mnie zadziwiać D: